"Najpierw żyć – potem filozofować” – mawiał Marek Aureliusz. I miał rację. Pewnie wtedy jeszcze nie używano pojęcia „bić pianę”, ale na pewno już niektórzy mieli takie tendencje. To chyba jeden z tych nawyków, który się łatwo utrwal zwłaszcza w środowisku, gdzie inni już tej piany sporo natworzyli i przysłoniła nam ona rzeczywisty
obraz świata, w którym żyjemy. A ten obraz, według mnie, niewiele
zmienia się od stuleci. Ludzie kochają i nienawidzą.
Czasami zastanawiam się nad fenomenem
oddychania i tym, że moja radość z rzeczy wielkich i małych, moje plany
i w ogóle moje życie zależą od tych dwóch cyklicznych ruchów klatki
piersiowej: wdech i wydech. Kiedy parę razy zdarzyło mi się znaleźć w
sytuacji chwilowego bezdechu, ogarniała mnie trudna do opisania panika.
I słusznie, bo o ile bez jedzenia i picia można wytrzymać kilka dni,
to bez oddechu, jako człowiek bez doświadczeń nurkowych, miałbym do
dyspozycji może ze trzy minuty życia. Nigdy nie sprawdzałem, ale nie
sadzę, abym wytrzymał dłużej. W takiej sytuacji bezdechu wszystko
przestaje mieć znaczenie.
Człowiek całe lata buduje sobie jakąś
iluzję na temat świata, który go otacza, i oczywiście również na swój
temat, a potem trzy minuty bezdechu mogą wszystko zmienić. I taka
sytuacja odkrywa przed nami nową nieuświadamianą wcześniej perspektywę
na życie. Kryzys ujawnia jakąś prawdę o nas samych. Kryzys jest
wehikułem rozwoju.
Kiedy już doznajemy czegoś bardzo
trudnego, to doświadczamy zmian strukturalnych, czyli nieodwracalnych.
Te zmiany mogą zachodzić tylko w naszej głowie, ale to wystarczy, aby z
dnia na dzień inaczej spojrzeć na siebie, na życie, na innych. Kilka
razy w życiu doświadczyłem właśnie takiego przejścia z jednego stanu
do drugiego. Zupełnie innego. Wcześniej w ogóle mi nieznanego. Czasami
wręcz chcemy, aby nas coś doświadczyło kryzysem. Tak jakbyśmy
prowokowali czy kusili los. Obieramy kurs na rafy i czekamy na wielką
katastrofę. Inaczej już nie potrafimy dokonać zmiany w swoim życiu.
Kryzys nieuchronnie łączy się z jakimś cierpieniem, niekoniecznie
ciała, czasami tylko z cierpieniem duszy. W kryzysie tracimy starą
tożsamość, do której byliśmy bardzo przywiązani. Tracimy wyobrażenie o
sobie i swoich mocach. Dopóki nie zbudujemy nowej tożsamości, czujemy,
jakbyśmy byli w jakiś sposób zawieszeni w nicości. Zaczynamy
uświadamiać sobie, czego nie chcemy i kim nie chcemy być, ale nie
wiemy, kim chcielibyśmy być i jak mamy się tym kimś nowym stać. Ten
czas zawieszenia może być obiektywnie krótki, a subiektywnie wydawać
się wiecznością. To stan bolesnego wychodzenia ze znanej strefy
komfortu. Ale bez wyjścia z tej sfery podtrzymujemy iluzję, a nawet
popadamy w jeszcze większe złudzenia.
Ten nagły błysk, oświecenie, zobaczenie
siebie i świata odartego z iluzji zdarzył mi się kilka razy w życiu. I
to były momenty zwrotne. Bo kiedy przestałem uciekać od siebie samego,
może nie czułem od razu wielkiego komfortu i spokoju, tylko przerażenie
i smutek, ale wiedziałem chyba intuicyjnie, że każde narodziny wiążą
się z wysiłkiem, zmęczeniem i wielokrotnie cierpieniem. To co pozwalało
przetrwać mi moje osobiste kryzysy, szczególnie w życiu osobistym,
wiązało się zawsze z poczuciem, że mam prawo szukać swojej osobistej
drogi. Że jeżeli potrafię iść na swoich nogach, to mogę iść swoją
drogą. Że smutek towarzyszy zmianom i ja również mogę go przyjąć i
zaakceptować. I że mogę i dam radę doświadczyć wszystkiego, co temu
mojemu osobistemu kryzysowi będzie towarzyszyło. Bo tak właśnie buduje
się swoją osobistą prawdę, która, dopóki nie ulegnie zmianie, wydaje
się wręcz wykuta w kamieniu. I dlatego akceptuję kryzysy, momenty, w
których wchodzę na nową drogę, i te nowe prawdy, które odkrywam z
wielkim zaskoczeniem, że istnieją, a zarazem z wielką radością, że
miałem zaszczyt ich doświadczyć. I tego wszystkim życzę. Dobrych
kryzysów. Wspierających zmiany i podnoszących jakość życia.
Odkrywających megaogromny potencjał ludzkiego ciała, umysłu i ducha.
IKHAKIMA.
Jacek Walkiewicz
mówca motywacyjny,
trener i mentor
mówca motywacyjny,
trener i mentor